Pacyfek - to musi być Twoja historia
Wyciągnąłem spod szafy skarpetę-trzosik i jąłem skrupulatnie przeglądać zawartość, bowiem przez ostatnie miesiące sukcesywnie zasilałem oną walorami Narodowego Banku Polskiego o znaczącym nominale, gdyż żyłem oszczędnie, piorąc papier toaletowy oraz żrąc parkiet i korzonki popijane wodą z kałuży.
Tak czy siak oszalałem ze szczęścia, gdyżżesz precjozów uzbierało się w chuj, co pozwoliło mi na snucie śmiałych planów dotyczących podboju nieodkrytych obrzeży świata typu Karakas, Honolul czy Wąbrzeźno. Przypomniałem sobie przeto, jak onegdaj, w przypływie twórczego szaleństwa i po przyjęciu sporej dawki czegośtam na poprawę wydolności, nie spałem 3 dni i narysowałem keczupem mapę świata na ścianie firmy, w której wówczas pracowałem - za co mnie zresztą wyjebali - i najfajniej wychodził mi but-kozak. Czyli Włochy. No to Rzym.
Mając niejakie doświadczenie w poszukiwaniu tymczasowego lokum za granicą, wsparty świadomością, że mi kompletnie odjebało od siana, bowiem skarpetka miała w sobie drugą, tajną skarpetkę z garnkiem złota, znalazłem olśniewający apartament w centrum artystycznej dzielnicy Pigneto, ze wszystkim czego dusza zapragnie - podłoga w marmurach, hydromasaż w łazience, klimatyzator w szafie, sufit podwieszony w kolorowych ledach i lustra ze rżniętego szkła. Zdjęcia były tak wyjebane w kosmos, że czułem się, jakbym do Dubaju jechał, do ośmiu gwiazdek Miszlę. Stałem się mentalną erekcją, wreszcie się odjebię w szlafrok z monogramem i będę pił prosecco z truskawkami na balkonie oglądając jak jednorożce nakurwiają po grzbietach fal z delfinami o zachodzie słońca - a nie, jak zawsze, na jakimś kurwa sienniku poskładany w paragraf, obok randomowego współspacza z Czeczeni, który w przypływie tęsknoty za ojczyzną jorcuje mnie bosą stopą i próbuje wyruchać puchatą poduszkę, myśląc, że nic nie słyszę, bo śpię.
Wylądowałem, wbiłem w busa do Termini, stamtąd rzut czapką i cyk, jestem w Pigneto. Zadzwoniłem do właściciela, Alessandro, i oznajmiłem mu radośnie, że lada moment zawitam i bardzo się ucieszę, jeśli wyśle po mnie umyślnego w limuzynie, z czerwonym dywanem i dwójką żonglujących butelkami szampana karłów. Włoch uśmiał się sążniście i oświadczył, że to on będzie moim Wergiliuszem i oprowadzi mnie po apartamentach dokonując wszelkich formalności.
Z zewnątrz chata wyglądała jak pieprzony pierdyliard dolarów w sztabkach. Poryczałem się z emocji i dwadzieścia minut robiłem sobie selfiaki, dopiero pod koniec konstatując, że na tle budynku wyglądam lepiej bez reklamówki z biedronki. Przyjechał Alessandro. Co to był za Alessandro, to ja nie mam pytań, ładniejszego, kurwa, Alessandro w życiu nie widziałem, no Kaplica Sykstyńska wśród Alessandrów - włosy ulizane w kaczy dziób, opalony, zęby jak u Piaska, sygnet, cygaro, łańcuch na szyi, dywan na klacie, a na ramieniu uwieszona dziunia z dupą i cyckami jak Koloseum. Ekstraklasa.
No i zaczęły się schody. Do mojego apartamentu wchodziło się tydzień, bowiem winda się zepsuła, o czym uśmiechnięty właściciel lojalnie powiadomił mnie w połowie drogi, gdy już broczyłem krwią z uszu, a mój szerpa oświadczył, że on to pierdoli i wraca na Annapurnę, tam przynajmniej da się oddychać.
Apartament mnie przygniótł. Normalnie przygniótł do ziemi mnie był ten apartament żesz. Do-zie-mi.
Allesandro okazał się być włoską Ann Lebowitz - to co zaprezentował na zdjęciach w porównaniu z realiami, to absolutny majstersztyk.
Zacznijmy od podłogi - ja rozumiem, że jak godzinę wcześniej bijesz świniaka i wszystko jest zachlapane juchą, którą jakoś próbowałeś ogarnąć paczką chusteczek higienicznych to cudów nie ma, ale nie może być tak, że po wejściu lokator brodzi we flakach i gubi kuboty. W łazience przywitał mnie piecyk gazowy, który w Polsce byłby wpisany do Księgi Dziedzictwa Narodowego, natomiast u Alessandro podgrzewał wodę za każdym razem, gdy raz na dwa dni udało się go uruchomić. Huczał przy tym przyjaźnie jak lądujący boening, co owocowało latającymi wafankulami z okolicznych domostw. Prysznic z hydromasażem był wielkości naparstka i święcił triumfy w czasach Mussoliniego, co można było łatwo obliczyć po ilości słojów w grzybie, któren wychylał się był z chybasłuchawki. Całości obrazu dopełniał przepiękny bidet, który Mussolini pomylił z sedesem i artefakty, które wówczas wyemitował, wryły się w ścianki kupa mięci potomnych.
W pierwszej chwili trochę rozczarowały mnie ciemne ściany, ale szybko zorientowałem się, że są tak naprawdę jasnożółte, wystarczyło się po prostu oprzeć ramieniem lub przejechać palcem. Widok z okna natomiast to przysłowiowy strzał w dziesiątkę - posesja Sancheza, któren w okolicy zajmuje się utylizacją odpadów, jednakże niespecjalnie przejmuje się wyśrubowanymi idiotycznie przez debili z Brukseli normami dotyczącymi spalania, przez co dzień w dzień miałem, kurwa, konklawe.
No i wisienka na torcie, mianowicie łóżko chowane w ścianie. Zanim odkryłem, jak się je rozkłada, to dostałem przypomnienie z lotniska, żebym się odprawił z powrotem. Gdy w końcu je otworzyłem, to musiałem wyjść się najebać, bo okazało się, że jest świetnym turbowygodnym legowiskiem, ale pod warunkiem, że jest się hobbitem. Metr pięćdziesiąt długości na metr szerokości, przy czym lwia część powierzchni znajduje się w ścianie, we wnęce takiej i spać można w jednej pozycji, a ewentualna zmiana tejże wiąże się z przebudową budynku, co jest nieco wkurwiajace dla albańskich sąsiadów z dołu, którzy właśnie skończyli pić wódę i zagryzać parkietem i wychodzą na balkon postrzelać się z kałachów z Sanchezem.
W końcu padłem jak kot Dżinks i ułożywszy się w hobbiciej wnęce, już miałem odpływać ku ramionom Morfeusza, gdy zauważyłem jakiś napis wyryty od wewnątrz na tym jebanym tapczanie. Zaświeciłem sobie telefonem i przeczytałem po polsku: „Nigdy tu kurwa nie wrócę”