Ultramaraton Podkarpacki 70kmObiecałem że coś wrzucę, więc zarzucam Rzeszów biegowo już chyba zawsze będzie miał u mnie przechlapane. Dyszki, połówki czy maratony - na każdej imprezie było coś nie tak. Za krótka trasa, beznadziejne podejście organizatora, bądź mocny wiatr (tutaj los za każdym razem praktycznie przyciągał mocny wiatr podczas zawodów). Jednak Ultra przygotowywany jest przez stowarzyszenie, które w poprzednim roku debiutowało z biegiem, zebrało nagrody, ciepłe słowa. Plan na wiosnę miał być inny, jednak przyjaciel się żeni i trzeba było wszystko zmieniać. Postanowiłem dać Rzeszowowi szansę i spróbować swoich sił w UP70. Odkąd pamiętam te długie dystanse wpływały na mnie bardziej mobilizująco, chciałem zobaczyć jak to wygląda od środka, jak zniosę całość, jak zareaguje moje ciało. Treningowo wyglądało raczej dobrze, biegałem sporo, choć zawsze myślałem, że jest zbyt mało nabiegane. Jakieś dwa luźne biegi, gdzie można było się pościgać też były - wtedy jednak zajechany rannym treningiem byłem, do tego biegi krótkie więc biegłem dla przyjemności. Obyło się też bez większych kontuzji. Czułem się przygotowany. Tutaj jeszcze słówko o treningu - najgorzej zorganizować się z długimi wybieganiami. Wiadomo jak to z sobotą (u mnie ten dzień był na długi bieg) ciężko bardzo szybko wstać, najgorzej oczywiście w zimie, czy jak jest bardzo chłodno.
Niby ten Rzeszów mam blisko, niby człowiek jest tam często ale trasa, miejsce biegu było dla mnie zagadką, nie wiedziałem jak to będzie wyglądało.
Wybrałem się do Rzeszowa dzień wcześniej. Miała ze mną jechać żona, jednak wyszło że musi iść do pracy i pojechałem chyba pierwszy raz sam na zawody. W piątek musiałem być w pracy bo o pewnej kwestii zapomniałem, no i z mojego odpoczynku nic nie wyszło. Zjawiłem się wieczorkiem po pakiet, chwilę pogadałem z organizatorami i udałem się na nocleg. Zaspać nie mogłem a czułem się zmęczony. W końcu jakoś przed 23 sen. Po drugiej już się obudziłem, żyłem startem. Wstałem przed trzecią, śniadanie, zebranie się i na miejsce. Przybyłem lekko po czwartej. Idę na rynek, nikogo przy starcie nie ma, zegar odlicza czas osobom z UP115 które startowały o 2:00. Pochodziłem troszkę, balety jeszcze oczywiście trwały, podchodzi do mnie laska pytając czy idę na striptiz
Mówie, że z chęcią ale niebawem startuje z Ultra. Ta zdziwiona, mówi że już ktoś biegł i że nie wyglądam na takiego który za chwilę ma biec
Z czasem zjawiają się pierwsze osoby, z kimś tam pogadałem i poszedłem się przebierać. Pogoda była przyjemna, rześkie powietrze, nie wiało. Adrenalina rosła, kolejne osoby napędzały i wyzwalały chęci do rywalizacji, która już za chwilę miała się rozpocząć. Starałem się jednak podchodzić do wszystkiego z należytym spokojem. Zebrałem się, sprawdziłem czy wszystko co potrzeba mam ze sobą. Jeszcze tylko na szybkości pobliski krzaczek - bo w toju kolejka - i na start. Lekkie rozciąganie, przeskok przez barierki i odliczanie. Plan był, by początek robić wolno, spokojne tempo wybiegania. W grupie od razu zaczęły się przetasowania, wyprzedzania choć nie takie jak przy biegach krótszych, każdy raczej trzymał siły. Zrobiłem trzy kilometry, później jakoś minimalnie w dół było to szło szybciej, czułem się świetnie. Dołączyłem do jednego z gości, biegł na 50km, trzymaliśmy się razem jeszcze kilka km. Na 7km bodajże skręt, polna droga i w las. Ale było super, klimatycznie, piękna zieleń, zaczęły się podbiegi, zbiegi. Na 10km trzeba było przeskoczyć przez sporych rozmiarów dół. Skoczyłem, wylądowałem na lewej nodze i w kolanie coś zakłuło. Bałem się jak to wpłynie na całość. Z czasem jednak było dobrze, lekkie kłucie, które z upływem czasu zniknęło (bądź nie dawało znać o sobie). Na zbiegach mój kompan (z UP50) zostawiał mnie sporo, na podbiegach go brałem na luzie. Dołączył do nas jeszcze jeden chłopak z 50-tki. Na 20 kilometrze mocniejszy zbieg, śmigam między gałęziami i nagle łup! Nie ma jak ominąć sporych rozmiarów błota, nie zatrzymałem się, chciałem jakoś bokiem ominąć ale nic z tego. Wpadłem po kostki, momentalnie poczułem chłód na stopach. Wybiegłem na płaski teren, spoglądam na nogi. Buty brudne z błota, cięższe, tylko stopy zadowolone. Przez głowę przemknęła myśl, że przez to błoto teraz może być ciężko do końca.
Z fejsa organizatorówDwaj goście zostali za mną, nie chcieli tego ciągnąć moim tempem. Trochę podbiegów, wpadamy do Tyczyna, gdzie jest pierwszy punkt pomiaru i jedzonko. Trasa tak wiedzie, że widzisz kto jest przed Tobą. Patrzyłem na numery, wyszukiwałem ile jest osób z UP70. Trochę tego naliczyłem, dobiegam w końcu do punktu, jakieś pół minuty przede mną dobry kolo z ultra i maratonu (nabiegał niedawno 2:45). Biorę sporo wody na siebie, coś na szybko do jedzenia i lecę. Robię dwa km, wpadamy na gorszej jakości drogi, podejście. Zapala się w głowie lampka, gdyż przede mną widzę 5 osób, w tym wiem, że przynajmniej dwie są ode mnie (z UP70). I to dwie bardzo dobrze biegające osoby. Idą pod górkę. To kij, ja też idę za nimi. W głowie od razu myśl, że chyba ze mną nie jest źle, trzymam dobry czas. O ściganiu z nimi nawet nie myślę. W lesie na zbiegach mnie zostawiają, ogólnie te zbiegi dalej mnie męczyły, traciłem na nich dużo, nogi bolały. Na jednym z długich zbiegów mijam faceta z UP115. Mówi mi: super, jesteś dziesiąty. Zachęcam go do walki, mówi że jest ostatni ze 115-tki. Te słowa: jesteś dziesiąty - pobudzają człowieka, dają kopa. Zbliża się 34km i drugi wodopój. Sprawdzam wcześniej jak stan mojego bukłaka, wydaje się sporo. Na punkcie nie każę niczego sobie dolewać, piję, oblewam się wodą, jem i w trasę. Po tym punkcie nastąpiło rozdzielenie grup, tzn. 50-tka już jakby skręcała w kierunku Rzeszowa, myśmy pobiegli jeszcze na lekki obieg i dopiero później na Rzeszów mieliśmy cisnąć. Czułem się dobrze, słońce zaczynało mocniej dawać o sobie znać. Z czasem doganiam pierwszego gościa, chwilę z nim biegnę po czym zostaje za mną. Jestem rzekomo dziewiąty. Co jakiś czas piję wodę, wcześniej też zjadłem żel. Zrobiłem przewagę i wtedy widzę kolejnego rywala przed sobą, którego z czasem doganiam. Mówi, że mu łydki masakruje, pyta czy nie mam magnezu. Wtedy sobie uświadamiam - nie mam magnezu ani nic od bólu. Hmm, mówi bym nie zważał na niego, leciał. To lecę, przewaga szybko rośnie. Później przy podbiegu wyprzedzam kolejnego rywala. Robiło się gorąco, piję kilka łyków co jakiś czas. Na 46km próbuję pić - cisza, zero napoju, pusty bukłak. Do punktu osiem km, sporo, do tego podbiegi. Zwalniam, w głowie myśli co narobiłem, że zwaliłem, że za dużo mogę stracić i będzie po biegu. Biorę garść rodzynek, później żel wciągam. Mijam też na jednym z podejść kolejnego rywala. W końcu przed sobą widzę punkt, zdejmuje plecak, proszę o dolanie wodą i izo. Sam piję sporo wody, jest jakiś gazowany napój. Zajadam się pomarańczami, arbuzami, ciastkami. Wypas. Byłem na tym punkcie pewnie z 4 minuty ale potrzebowałem uzupełnić braki. Wiedziałem też że mam przewagę nad stawką, tzn dwoma których chwile temu wyprzedziłem, bałem się, że ktoś inny może jeszcze atakować. Dziewczyny napełniły bak, wrzuciłem plecak i cisnę. Te kilometry bez wody mogę określić jako kryzysowe, wtedy jakoś ciężko mi było walczyć. Szczęśliwy, spojony i najedzony lecę z puszką gazowanego napoju w dłoni. Szybko jednak czuję, że coś mi kapie. Pierwsza myśl - oblałem się wodą, woda musi przecież kapać. Z czasem jednak wiem że jest coś nie tak. Pewnie laski mi rozwaliły bukłak. Ale jak to możliwe? Jest podbieg, zrzucam plecak, otwieram i .. widzę sporą ilość płynu w plecaku. Bukłak zapięty, widocznie na szybkości nie trafiły i nalały mi trochę do plecaka
Patrzę na tel, etui mokre, hmm, lipa. Trudno, jakoś trzeba docisnąć do końca, zostało niby niewiele. Polałem się na punkcie wodą, zlałem całą czapkę, po kilku minutach nic z tego nie zostało, słońce robiło swoje
Chyba ostatni większy podbieg na trasie, później już do mety praktycznie płasko. Oglądałem się za siebie sporadycznie, czułem, że nikt nie może mi zagrozić, że przewaga jest duża. Czułem zmęczenie, nie było ono jakieś duże ale oczywiście było. Cieszył też fakt, że nie było zbiegów bo one masakrowały mnie najbardziej, na nich też najwięcej traciłem. Na 60km zadzwoniła żona, pyta czy żyję
że już zostało niewiele, że wytrzymam. Mówię żeby trzymała kciuki, że jeśli wytrzymam to będzie bardzo dobre miejsce. Chowam tel i wtedy oczy robią mi się na chwilę szklane. Boli mnie większość ciała, nogi momentami palą. Im bliżej mety tym mocniej wiało. Jak wiatru nie cierpię tak tutaj był ukojeniem, chłodził. Pojawiły się też chmury, słonko się schowało. Sześć km przed metą ostatni punkt, polałem się wodą, wziąłem pomarańcz. Zapytałem ile mam straty - usłyszałem: w sumie niedawno był ostatni gość. Pytam tzn ile? No gdzieś 3-4 minuty temu
Wiem że już nie dam rady docisnąć do niego, skupiam się na ukończeniu. Te ostatnie km masakrowały mnie, łapały mnie skurcze, momentami bardzo bolesne, maszerowałem, nie dałem rady biec. Ciężko mi się oddychało, zatykało mnie. W głowie różne myśli, mętlik. Niby niedużo do końca a mogę wszystko roztrwonić, zły jestem ale jest niemoc. Nie mogę się poderwać do mocniejszego biegu, cieszy każdy metr. Widzę przed sobą biegacza. Myśl o ataku, później że to przecież niemożliwe (choć bardzo tego chciałem) by był to gość z 70km. W końcu mijam, gość z 50-tki. Do mety zostaje naprawdę niewiele.
Jeszcze słowo o mijanych zawodnikach - tych ze 115-tki minąłem 9 osób. Z jednej strony było mi ich szkoda, że ja ich mijam (wystartowali przecież 3 godziny wcześniej ode mnie) a przed nimi taki szmat drogi jeszcze. Z drugiej szacun, że się nie poddali. Dreptali, biegli, szli ale przed siebie, do mety. Z UP50 minąłem nawet nie wiem jaką ilość ludzi, sporo.
Został mi ponad km, radość, że kończę, 'delektacja' końcówką. Spiker zawodów mnie lekko przegapił, mijam go, wówczas dopiero kątem oka chyba zauważył. Odwracam się, by zobaczył mój numer, wtedy, tuż przed metą łapie mnie niesamowity skurcz. Przekraczam niezgrabnie linię mety, ogromnie szczęśliwy. Szkoda tylko że sam muszę przeżywać radość. Łapie kilka oddechów, pytam kobiety z organizacji które mam miejsce. Poszła ustalić, mówi że skończyłem 6! Takie miejsce nawet mi się nie śniło! Czasu spodziewałem się lepszego, jednak przy ultra z tym jest ciężko, wiele składowych na całość wchodzi. Nie wiedziałem na co dokładnie się nastawiać.
Łapie jakąś drożdzówkę, przepijam, przy pomocy uroczej kobiety ładuje się do icoola. Ale ulga, siedze tak chwilę, łapią skurcze, ciężko wyjść. Później jeszcze takie dwie sesje.
Stopy wyglądały jak po walce - chyba z 6 czy 7 pęcherzy, to błoto zrobiło swoje. Myślałem, że będzie gorzej, żaden z paznokci nie wygląda źle więc jeśli chodzi o stopy (a z nimi zawsze mam przeboje) to okazuje się, że jest oki.
Pieką mnie też plecy, okazuje się, że wylana woda i izo zrobiły krecią robotę. Plecak obtarł mi plecy, jednak dopiero z czasem, po biegu zaczęło mi to doskwierać. Dorobiłem się też od słońca 'rękawków'.
Gratuluję Tomkowi, który wygrał. Miał czas gorszy o 15 minut niż rok temu (wówczas też wygrał). Później rozmawiam z Robertem (tym od maratonu 2:45). Obaj mówią, że pogoda nie rozpieściła, że dawała mocno w kość.
Idę na masaż, momentami chce się płakać, tak wszystko podczas niego boli.
Później czekam na zwycięzcę UP115. Planowali, że będzie koło 11:30. Tymczasem jest już dobrze po 13 a tu dalej nic. Miał startować Kuryło, nabawił się kontuzji i zrezygnował ze startu. W końcu równo o 14 dobiega pierwszy ze 115-tki. Kilkanaście minut za nim Patrycja Bereznowska. Dała czadu, drugie miejsce. (niedawno nabiegała rekord Polski w biegu 24h - ponad 233km).
Chwila nieuwagi i tak wyglądało wszystko po biegu przez rozlany izo i wodę Szukam w swoim wodnym plecaku bloczka na jedzonko. Nie ma, mapa mokra, reszta podobnie ale nie ma bloczka. Pytam kobiety, która powiedziała mi jakie miałem miejsce jak z posiłkiem, bo nie mogę znaleźć karteczki. Szukam raz jeszcze, mówi że ma tylko jeden bloczek i mi go daje, że ona szybciej załatwi sobie niż ja. Dziękuję
jem kaszę z gulaszem, piwa bym się napił ale muszę wracać przecież jakoś. Widzę też jednego ze 115-tki który nie ukończył. Rozmawiamy chwilę, mówi że na 90 z haczykiem zszedł, patrzę na jego stopę i nie można normalnie patrzeć. Krew się leje, pękło mu podbicie, źle to wyglądało.
Jeśli chodzi o szamkę - oprócz kaszy z gulaszem zjadłem chyba z 3 drożdzówki. Na trasie wypiłem prawie dwa bukłaki (blisko 4 litry), do tego na każdym punkcie woda, sporo wody. Zjadłem trzy żele. Po biegu chyba z 4 puszki gazowanego napoju. Rozdawali też Red Bulle. Wyłyczyłem bodajże dwa. Śmiało mogę napisać, że pewnie z 7 litrów płynu przyjąłem (jak nie więcej) i nie byłem w kibelku. Dopiero wracając do domu, koło 16 godzony, na stacji się zatrzymałem. Oprócz tego kilka ciastek, rodzynki, bananów nie jadłem nauczony Krakowem.
Medal bardzo ładny
W pakiecie koszulka, nie wygląda źle. Do tego mapa (nie przejrzę bo sklejona), ulotki, napój w puszce, baton i chyba tyle.
Co do mojego wyniku: miejsce bardzo cieszy, czas już mniej ale tragedii nie ma. Jest nauczka na przyszłość, wiem już mniej więcej jak to się je.
Lupus ma rację, czwarte miejsce miałem w zasięgu, jednak o tym nie wiedziałem, można było powalczyć ale nie wiem czy bym dał radę. W końcówce byłem skupiony na tym by dolecieć, nie walczyłem jakoś. Teraz gdy patrzę na wyniki to oczywiście jest w głowie taka myśl. Gdyby mi ktoś przed biegiem powiedział, że w końcówce mogę się ścigać z Robertem to bym miał niezły ubaw ze śmiechu, bym nie uwierzył. A tutaj było to możliwe. Kolejny gość za mną wpadł siedem minut później.
Trasa bardzo ciekawa, urozmaicona. Oznaczona świetnie, ciężko było się zgubić. Całość obsługi - ludzie, wolontariusze, strażacy, policja - na medal, naprawdę. Chciało się biegać przy takiej atmosferze zawodów. Szkoda jedynie małej liczby kibiców na trasie, na rynku też za dużo osób nie było.
Wróciłem do domu, chwila radości z sukcesu, zjadłem obiad, położyłem się i już nie wstałem (a miałem coś tam podziałać). Od 19 spałem do 5 rano. Wtedy żona mnie zerwała bym wstawał na wybory
Ciężko było wstać z łóżka, nogi jak kołki. Z upływem czasu było coraz lepiej. W środę już praktycznie nic nie bolało, byłem na rowerze (wtedy momentami mięśnie dawały znać o sobie). Nic ze sobą nie robiłem, odpoczywałem, tego najbardziej potrzebowałem. W czwartek bądź piątek miał być bieg - przegrał ze snem
Czas: 6:41:19
Miejsce: 6/114
Czy było warto? Oczywiście. Spróbowałem, przeżyłem to od środka. Pozytywne wrażenia. Impreza zorganizowana bardzo dobrze, oby tak była każda.
Czy było ciężko? Momentami nawet bardzo. Najgorsze były te ostatnie km i skurcze, nigdy wcześniej ich nie miałem w takiej ilości, tak mocnych. Ogólnie jednak chyba większa niemoc spotkała mnie na rzeszowskim maratonie.
Uff, dużo tego wyszło. Może ktoś dobrnie do końca